Była sobie gra... Było sobie życie

Nie wiem jak Wy, ale ja z tęsknotą spoglądam w przeszłość. Może i było wszystkiego mniej, a paleta barw otaczającego świata nie uderzała tak jak teraz oślepiającą fruorescencją. Nasi rodzice mieli na głowie mnóstwo trosk, o istnieniu których my – podwórkowe rozrabiaki nie mieliśmy nawet zielonego pojęcia. Liczyła się tylko dobra zabawa z kolegami. Gdzie komu do głowy przyszło siedzieć cały dzień przed Commodore 64, czy innym elektronicznym wynalazkiem zakupionym gdzieś na straganie. Śniadanie, podwórko, obiad, podwórko, kolacja, kąpiel w dużej misce (przynajmniej w moim przypadku bieżąca woda była odległym marzeniem), dobranocka, spanie. W czasie roku szkolnego dochodził jeszcze obowiązek pojawiania się regularnie w szkolnej ławce, ale jakoś nie kolidowało to zbytnio z planami.


Jak wygląda sytuacja obecnie? Zapewne wiecie doskonale sami. Dążymy uparcie i konsekwentnie do modelu człowieka tak trafnie przedstawionego w przeciętnej nomen omen animacji „Wall.E”. Sami zerknijcie w wolnym czasie, by się przekonać w czym rzecz. Gry komputerowe, internet, telewizja oraz inne mass media ogłupiają nas na każdym kroku. Nieograniczony dostęp w zasadzie do wszystkiego, wbrew pozorom nie uczynił nas wolnymi ludźmi. Jest wręcz przeciwnie: tu kredyt, tam umowa, smartfon, smartwatch, smartauto, smartdom i wszystko „smart”. Ogłupieć wprost można! 

Dlatego w ramach relaksu oraz wewnętrznej równowagi zwracam czasem swe myśli w kierunku beztroskiego dzieciństwa, tak znienawidzonego (bo czerwonego) przez wielu.
Wspomniałem o dobranocce. Toż to było prawdziwe święto co wieczór, zwieńczające intensywnie spędzony z kumplami (tudzież koleżankami) dzień. Wśród nieśmiertelnych Reksia, Misia Uszatka, Koralgola i Muminków, szczególnie w pamięć wrył mi się pewien francuski serial, który z racji dopiero kiełkującego w owym czasie zjawiska zwanego „dubbingiem’, nadawany był w wersji z polskim lektorem.

Wiecie już o czym mowa? „Było sobie życie” Albert’a Barille’a! Ucywilizowany świat mieszczący się wewnątrz każdego z nas (dosłownie), swoją innowacyjnością przykuwał do szklanego ekranu rzesze wielbicieli. Nie tylko tych małych. Z początku odbierałem ów serial na poziomie najprostszym z możliwych (fajne czerwone ludziki z bąbelkami na plecach). Dopiero później odkryłem jaka jest jego prawdziwa rola – żeby edukować! Lata mijają, a „Było sobie życie” nie zdeaktualizowało się ani o jotę. W czym tkwi sekret? W człowieku rzecz jasna! :)


Dziś, jako dorosły odpowiedzialny rodzic i obywatel pragnę podzielić się z córką tymi emocjami, pokazać jej czym zachwycałem się w dzieciństwie. A przy okazji może samemu odświeżyć nauki Mistrza o funkcjonowaniu ludzkiego organizmu. Pomocną dłoń wyciągnął do mnie Hippocampus – wydawca serii materiałów edukacyjnych opartych na tytułach „Było sobie...”. Pierwszy wybór u Zwykłej Rodzinki mógł być tylko jeden – gra planszowa „Było sobie życie”.

Już od dłuższego czasu czailiśmy się na ten tytuł. Aż nadszedł upragniony dzień kiedy rozpakowałem dość pokaźne pudełko i... nieco oniemiałem ujrzawszy jego bogatą zawartość. Mnogość różnego rodzaju kart oraz żetonów zmusił mnie do zadania sobie podstawowego pytania: Czy ta gra nie będzie zbyt skomplikowana? Okazało się, że jest wręcz odwrotnie...

Całość wykonano niezwykle kolorowo i co najważniejsze solidnie. Każdy element gry jest rzecz jasna związany z kultowym serialem telewizyjnym. Mamy zatem Mistrza, wirusy, bakterie, leukocyty, czerwone krwinki i inne charakterystyczne „osobowości” tego uniwersum. Sama plansza, na której odbywa się rozgrywka układem nieco przypomina mi „Chińczyka” tudzież „Monopoly” (to taka wypadkowa obu z nich). Rozpoczynamy zabawę w jednej z czterech stref - układów (trawienny, oddechowy, nerwowy, krwionośny), by w miarę postępu gry przemierzać całą planszę wokół.






Celem zabawy jest uzbieranie siedmiu żetonów Hemo. Aby tego dokonać pokonujemy kolejne pola, reagując na zadania kryjące się na każdym z nich. Można tym samym trafić na: pytanie (do wyboru łatwe, obrazkowe lub trudne – wyżej punktowane), wirus lub bakterię (wówczas oddajemy posiadane żetony leukocytu, leku lub globinki), szansę lub pecha (co kończy się wylosowaniem odpowiedniej karty i wykonaniem polecenia na niej zawartego) oraz pole gdzie uzupełnimy nasze konto dodatkowym lekarstwem bądź leukocytem. 
Dosłownie każde pole kryje w sobie jakąś niespodziankę. Dzięki temu rozgrywka jest niezmiernie dynamiczna i wciągająca. Czy wspomniałem, że można się przy tej okazji wiele nauczyć? Pytania na kartach dotyczą bowiem ludzkiego organizmu i jego funkcjonowania. Zaczynając od banalnych zagadnień, a na skomplikowanej terminologii kończąc, gra „Było sobie życie” potrafi zweryfikować wiedzę zarówno dziecka (+7 lat) jak i dorosłego.

Żetony Hemo pozyskujemy poprzez wymianę globinek (4 za 1 Hemo) lub lekarstw i leukocytów (2 za 1 Hemo). Podróżujemy poprzez układy do momentu, aż któryś z graczy uzbiera siedem takich dużych krążków. To on staje się zwycięzcą. Oczywiście możemy uprzykrzać życie naszym rywalom zagrywając kartę Mistrza lub Wirusa (można je zdobyć podczas losowania karty szansy). Wówczas wyzywamy nieszczęśnika na pojedynek z wiedzy (Mistrz) lub uszczuplamy jego konto o 3 globinki (Wirus). Uważajcie jednak! Każdą kartę można bowiem zblatować, a ponieważ fortuna kołem się toczy...




Odkąd w naszym domu zagościło „Było sobie życie”, córka praktycznie nie chce grać w nic innego. Cenna to rekomendacja zważywszy, że pochodzi od osoby nieznającej zbyt dobrze serialowego pierwowzoru. Myślę, że główna w tym zasługa quizowego charakteru gry, który nasza księżniczka wprost uwielbia. Możliwość wyboru poprawnej odpowiedzi spośród trzech propozycji, a następnie sprawdzenie jej specjalnym detektorem – w tym tkwi cała moc i magia. Co prawda trafiły nam się dwukrotnie nieścisłości w treści zadań (a może po prostu nasza wiedza była aż tak mizerna), ale nie sposób ukryć, że w czasie obcowania z „Było sobie życie” cieszyliśmy się nie mniej niż nasze dziecko.
Edukacyjny powrót do przeszłości okazał się zatem niezwykle przyjemnym doznaniem. A może Wy także zdecydujecie się na taką sentymentalną podróż? Naprawdę warto!

Dziękuję wydawnictwu Hippocampus za przekazanie egzemplarza gry i możliwość jej recenzji.
Zwykłej Matki Wzloty i Upadki © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka