Krew, blizna i borowanie, czyli Zwykły weekend

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Otóż niekoniecznie. W przypadku Zwykłej Rodzinki los zawsze daje nam kartę rabatową i promocję "3 w cenie 2". Z drugiej strony pojęcie "nieszczęścia" można interpretować różnie, w zależności od poziomu empatii, statusu społecznego, czy też wewnętrznego ukształtowania materii zwanej duszą. Dla naszej księżniczki na przykład zarobiony "szlaban" na oglądanie bajek (znów jakże niesłusznie i pochopnie dany przez sadystów zwanych potocznie rodzicami), to katastrofa równa walnięciu Titanica w górę lodową. Odłączcie Zwykłej Matce internet w trakcie pracy przy blogu, a zrozumiecie czym jest growling (czyli taki sposób "śpiewania"). Aż kwiatki na parapecie tracą chęć do fotosyntezy...


Mnie też, tak jak każdego człowieka, dotykają mało przyjemne momenty. Brak funduszy na nową książkę, ostatni odcinek ulubionego serialu, wizyta teściowej... Sami widzicie - lekko nie mam.
Żarty jednak na bok. Najważniejszą sprawą było, jest i pozostaje zdrowie nas wszystkich. Pisząc "nas" mam też na myśli "Was" drodzy czytelnicy, których wraz ze Zwykłą Matką traktujemy jak jedną wielką rodzinę. Może kiedyś zrobimy sobie jakieś wspólne zdjęcie, kolaż albo co... Jednak odbiegłem zbytnio od głównego dania.  
Wszak dzisiejszy wpis zawiera wydarzenia ociekające krwią, pachnące przypalonym mięchem oraz wypadającymi z przerażenia zębami. A było to tak...
Nastał kolejny piękny październikowy weekend. Deszcz zacinał zacnie już od sobotniego poranka. Wiatr skutecznie mu wtórował rozrzucając jego krople na prawo, praawo, praaawo, a potem nagle na lewo, leewo i znów praaawo! Jednym słowem żal psa z domu wyrzucić... znaczy wypuścić. Na szczęście nasze auto nie ma w dowodzie rejestracyjnym zapisu "kabriolet", więc mimo niekorzystnej aury wybraliśmy się przed południem na zakupy, potem z krótką wizytą w bibliotece, na jeszcze trochę zakupów i z powrotem do domu. Nic szczególnego...

Popołudniu Zwykła Matka, preferująca zdrowe owoce nad pyszną czekoladę (w wersji oficjalnej), postanowiła obrać córci pomarańcza. Ja zaś zarażony jej entuzjazmem i prośbą: "Trzeba by umyć te winogrona", podreptałem z kiścią w ręku do łazienki. Acha! Zapomniałem dodać, że w IKEA mają bardzo fajne nożyki z osłonką na ostrze, gdy leżą nieużywane. Niestety moja żonka w tamtej chwili go potrzebowała, więc osłonkę zdjęła... Płucząc i obierając soczyste grona usłyszałem nagle jedno niecenzuralne słowo (nie, nie było to "ała!"). Potem wszystko potoczyło się dość szybko: Zwykła Matka wpadająca do łazienki, krew kapiąca z jej dłoni, strumień ciepłej wody na ranę, jeszcze więcej krwi, pytanie czy trzeba by może z tym do chirurga, krew wsiąkająca w chusteczkę. "Hmmm, czy to winogronko dokładnie wypłukałem, bo wygląda na niedomyte?".

Po dłuższej chwili dotarł do mnie co się właściwie stało. Gdy blada jak ściana twarz nabrała z powrotem nieco koloru, a oddech się wyrównał na tyle, że wiedziałem iż już nie zemdleję, zapakowaliśmy się do auta i odwiedziliśmy chirurga - sadystę (w sumie było ich aż trzech). Po szybkiej interwencji zakończonej założeniem jednego szwu na dłoni żony i przeciwtężcowym zastrzyku w ramię, dowiedziałem się, że przez następny tydzień mam ją traktować prawie jak gremlina. A więc: zero kontaktu (skaleczonej dłoni) z wodą oraz nie karmić po północy. Stałem się ekspertem w myciu naczyń, tyle Wam powiem.

W niedzielę Zwykła Matka zapewne podświadomie zapragnęła podnieść jeszcze stawkę przypiekając sobie nadgarstek o gorącą patelnię czy cuś. Nie powiem - zaimponowało mi to wielce. Zresztą wysoka temperatura towarzyszyła mojej wybrance już od poprzedniego wieczoru. Bowiem ramię po szczepieniu dość pokaźnie spuchło i rozgrzało się do poziomu średnio wydajnej mikrofali. Ponoć takie efekty specjalne dotykają nielicznych zaszczepionych. Zwykła Matka jak zwykle załapała się na pełen pakiet...

Zbliżał się wieczór, więc z uśmiechem na ustach zaczęliśmy podsumowywać wydarzenia mijającego weekendu. Córcia wspaniałomyślnie częstowała nas żelkami Haribo, zalegającymi całą masą w szafce. Najbardziej smakowały mi owoce leśne i truskawka. Gdyby tylko nie były takie twarde... Chwila! Ten żelek do złudzenia przypomina mój ząb! Niech to wełniany miś Koralgol trafi! Miałem teraz niebywałą okazję obejrzenia ze wszystkich stron swojej porcelanowej "prawej górnej piątki". Co za precyzja wykonania. I te wykończenia - fachowa robota. Gdyby jeszcze zamiast Kleju Magika użyli jakiegoś mocniejszego specyfiku... Szczęście w nieszczęściu, na drugi dzień miałem umówioną wizytę u stomatologa (zęby zdecydowanie nie wyszły Panu Bogu gdy mnie projektował), więc tylko przez niecałą dobę felerna "5-ka" spoczywała na dnie portfela. Portfela, który nawiasem mówiąc został dotkliwie uszczuplony po opuszczeniu białego fotela...

Reszta jest już historią. Dłoń Zwykłej Matki, nadgarstek oraz ramię mają się aktualnie dobrze. Stan liczebny mojego uzębienia wykazuje status quo, a nocne koszmary nie wracają już tak często. Jak widać na powyższym przykładzie, nieszczęścia, choćby ostatecznie takie drobne jak te, niekoniecznie chodzą parami. Niech ta myśl towarzyszy wszystkim podczas codziennych zajęć. Miejcie oczy i uszy zawsze szeroko otwarte (chyba, że akurat śpicie). Niektórych wydarzeń nie da się przewidzieć - fakt. Ale jeśli kiedykolwiek najdzie Was chęć by wyciąć sobie nożem na ręce logo Slayera, czy innej ulubionej kapeli, upewnijcie się przedtem, że zdążycie dotrzeć na ostry dyżur... albo od razu zadzwońcie i umówcie się na wizytę do psychiatry. STAY FOCUS! :)
Zwykłej Matki Wzloty i Upadki © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka