Strefa taty cz.8 - „Nauka jazdy, czyli rowerkiem po krzakach”

W życiu rodziców (wszelkiej maści i wzrostu) nadchodzi „ten” dzień, gdy nasze najukochańsze pociechy postanawiają wyfrunąć z domowego ogródka, by poznać i posmakować świata. Ciężko się na coś takiego przygotować. Na szczęście mamy z żoną jeszcze trochę czasu. Myślę, że jakieś 25-30 lat, gdyż córka skończyła dopiero 5,5 roku, a dojrzewać do takich decyzji zacznie wtedy, gdy uznamy, że jej wolno i kiedy ostatecznie znajdzie klucz od swojego pokoju. Tak więc luuuz! :)


Póki co nasza gwiazdka postanowiła jakiś czas temu, by wyjechać z domowych pieleszy i zasmakować drogowego kurzu oraz spalin. W skrócie: zapragnęła jeździć na rowerze. Nie wiedzieć czemu, w chwili gdy z ust dziecka wypłynie takie stwierdzenie, momentalnie obowiązek spada na nas-tatusiów. Cóż zatem robić? Po wielogodzinnych rozmowach z córką, czy aby na pewno nie wolałaby obejrzeć bajki w telewizji, albo dostać kucyka, stwierdziłem, że chyba jednak będę musiał podjąć się tej trudnej sztuki. Nauka jazdy na rowerze...

Kto nie zna mojej Izki, ten nie wie z czym przyszło mi się zmierzyć. Ta cudowna istotka, którą kocham nad życie, ma jedną malutką ustereczkę: wszystko wie najlepiej na świecie. „W końcu to kobieta” – powiecie. Pewnie coś w tym jest. Jednak gdy ceną za niestosowanie się do ogólnie przyjętych zasad fizyki są zdarte kolana i łokcie, to nawet mnie robi się mało wesoło. Dlatego zainwestowaliśmy na start w obowiązkowe ochraniacze na kolana i łokcie. Do tego rękawice na rączki, kask na głowę i w drogę! Hola, hola! Nie tak szybko! Najpierw trzeba umieć ruszyć z pozycji „samodzielnej pionowej”.





Do niedawna córka miała opanowaną tylko jeden metodę startu pt.: „No tata, trzymaj ten rower, bo inaczej jak się przewróci, to będzie Twoja wina!”. Więc trzymałem. Za rączkę przymocowaną do Lśniącego Od Nowości Rowerka (teraz, po kilku lekcjach to tylko „rowerek”). Sama jazda jakoś szczególnie nie sprawiała Izce trudności. Co prawda testu na trzeźwość, czyli jazdy w linii prostej, nawet dzisiaj by pewnie nie zdała. Ale przynajmniej nie mam już w sercu obawy, biegnąc za tym małym rajdowcem, że przyjdzie mi za chwilę pokrywać koszt naprawy żywopłotu sąsiada. Podobnie ma się rzecz z zatrzymywaniem. Choć od razu różowo nie było. Raz co prawda zrobiło się nawet czerwono, ale to tylko z tego względu, że „hamowanie zostało przeprowadzone na pięcie obywatela-taty, co zaowocowało w konsekwencji zarysowaniami ciała obywatelki-córki w miejscach się zginających” (tak brzmiał oficjalny raport z obdukcji). Nie zmienia to faktu, że teraz Iza wie do czego hamulec służy, i że należy go używać nie tylko wtedy, gdy tata zostanie z tyłu w formie małej machającej na horyzoncie wkurzonej plamki.
 
Generalnie początki nie należały do najłatwiejszych. Oczywiście spodziewałem się, że na efekty przyjdzie mi nieco poczekać. Jeśli jeszcze nie przerabialiście tego tematu, to musicie wiedzieć, że jest to niezmiernie wyczerpujące…psychicznie zajęcie. Bieganie za rozpędzonych rowerkiem przynosi nam samym korzyść, gdyż równocześnie z częścią dydaktyczną skierowaną do małego kierowcy, mamy możliwość zadbać o własną sprawność i kondycję. Czasem przyjdzie nam też poznać podstawy sportów siłowych, gdy będziemy wyciągać rower i jego właściciela z krzaków, a chwilę potem wracać do domu z uczepionym u szyi poszkodowanym.

Najgorzej natomiast znosi całe przedsięwzięcie psychika. Wymaga się od nas anielskiej cierpliwości i opanowania (tak mówi żona) oraz bezinwazyjnej i błyskawicznie efektywnej metody szkoleniowej (kryterium narzucone przez córkę). Chyba przydałby mi się wcześniej jakiś kurs przygotowawczy…


Jak by na to nie spojrzeć, każdy trud i poświęcenie w końcu przynosi efekty. I tak, na dzień dzisiejszy, z wielką chęcią zabieram córkę na przejażdżkę rowerem. Sam niejednokrotnie ją do tego namawiam. Wiadomo – ćwiczenie czyni mistrza. Ona kręci pedałami mknąc przed siebie, ja dreptam z tyłu, skupiony już bardziej nad regulacją swojego oddechu i tempa niż nad wyczynami Izy-rowerzystki. Idealny obrazek harmonii oraz szczęścia. I tylko sporadycznie mają miejsce jakieś niewyjaśnione zjawiska, np. gdy mały różowy rowerek nagle zamienia się w mały różowy kombajn koszący przydrożne zarośla i chwasty. Pytając chwilę później córki jak do tego doszło przeczyszczam ze zdumienia uszy, bo pewnie źle usłyszałem. „Tak sobie po prostu zamknęłam oczy, tatusiu”…

 
Powiem jedno: od jutra startujemy z nową serią szkoleń: „Banalne i oczywiste rzeczy, które chronią przed dużym ała” . Lekcja 1: „Po co nam oczy?”.
Zwykłej Matki Wzloty i Upadki © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka