Już go nie lubię...

Żyłam w jego towarzystwie bardzo długo. W zasadzie od urodzenia mi towarzyszyło. Kiedy zmieniłam miejsce zamieszkania, byłam z tego powodu bardzo zadowolona. Cisza, spokój, świeże powietrze i przestrzeń. Tak, zawsze lubiłam przyrodę i przebywanie na świeżym powietrzu. Mój proces aklimatyzacyjny trwał dość długi czas. Przeprowadziłam się latem, kiedy akurat pod oknami cykały świerszcze. To ich cykanie było jedynym słyszanym przeze mnie dźwiękiem, gdy wieczorem siadaliśmy z mężem na kanapie. W nocy za to kumkanie żab nad pobliskim stawem. Sielsko, co nie?


Takie niby przyjemne dźwięki, a doprowadzały mnie do szału. Frustrująca cisza przerywana zaledwie od czasu do czasu dźwiękami przyrody. Całe życie mieszkałam w dużym mieście. W zasadzie w samym jego centrum. Wszędzie miałam blisko. Sąsiedztwo dużego ronda i stacji benzynowej przyzwyczaiło mnie do tego, że nie budziłam się w nocy na dźwięk przejeżdżającego motocykla. Nie przeszkadzał mi huk podskakującej pod ciężarem dużych samochodów studzienki kanalizacyjnej. Rozpoznawałam nawet po odgłosie jakiej linii tramwaj podjeżdżał właśnie na przystanek. Ruszający z rykiem autobus? To nic takiego. Mimo, że musicie wiedzieć, wtedy jeszcze jeździły te przegubowce co puszczały czarny dym z rury wydechowej! Nie to co teraz, nowiuśkie niskopodłogowce!

Hałas mi nie przeszkadzał zatem, a jak chciałam wyjść na łono przyrody, też nie miałam daleko. Rzut beretem mieści się bowiem sztuczne jezioro, nad którym jest stok narciarski, a nieco dalej lasy i ogród zoologiczny. Tak więc, możecie mi wierzyć, że po przeprowadzce wkurzały mnie odgłosy świerszczy, żab i innych stworzeń. Długo trwało zanim nauczyłam się zasypiać w takich warunkach. Autentycznie brakowało mi hałasu!

Co się zmieniło? Dlaczego już nie lubię miasta? Mieszkam na przedmieściach od ponad dziesięciu lat. W tym czasie przywykłam do zalegającej ciszy, którą stopniowo zresztą zaczęła mącić zwiększająca się liczba aut w okolicy. Mieszkanie "na wsi" zrobiło się modne, więc mieszczuchy zaczęły intensywnie budować się w pobliżu. Teraz nasza miejscowość stanowi już klasyczną sypialnię miasta. Owszem, wkurza mnie, że do szkoły córka ma 6 km i jeździ autobusem. Do lekarza mam tę samą odległość, a musicie wiedzieć, że sierota jestem, bo bez prawka. Autobusy kursują co dwie godziny spod mojego domu i jadą 40 minut do naszej metropolii. Te busy, które jadą częściej mają za to ostatni przystanek oddalony o dwa kilometry. Latem - w porządku. Jednak, gdy na dworze mróz rzędu -15 stopni, wtedy już nie jest tak fajnie. 

Mimo wszystko... lubię tę naszą "wieś-nie-wieś". Jest w miarę cisza. Jest zielono. Blisko las, gdzie można wyjść na spacer, czy rower. Jeziorko pobliskie jest prawdziwe, a nie sztuczne. W kawiarni bez problemu znajdziesz stolik, a i sklepów mamy już na tyle sporo, że stolica naszego regionu do normalnego funkcjonowania nam już niepotrzebna. Czasem jednak zdarza się, że nabieram ochoty na powrót do dużego skupiska homo sapiens i wtedy... zderzam się z gromadą dziko i na oślep pędzących ludzi. Kierowcy jeżdżą jakby byli jedynymi uczestnikami ruchu drogowego. Tłumy w sklepach o każdej porze dnia 24/7, jakby towar za darmo rozdawali! Hałas, ścisk w tramwajach, przepychający się na ulicach ludziska. Wracam do domu zmęczona jakbym maraton przebiegła, a ja przecież nie biegam wcale! Dokucza mi taki ból głowy, że cała wyprawa zamiast być przyjemnością kojarzy mi się tylko z traumatycznym doświadczeniem!

Już nie tęsknię za dużym miastem. Mimo, że u siebie bez auta ani rusz. Wolę swoją spokojną okolicę, w której wpadam na ludzi jedynie podczas spaceru po lesie lub w kolejce do sklepowej kasy.
A Wy? Mieszkacie na wsi, czy w dużej metropolii? Lubicie swój adres? Pochwalcie się troszkę...
Zwykłej Matki Wzloty i Upadki © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka